We use cookies on this site to enhance your user experience. Do You agree?

„Święty imigrant i średniowieczny realizm magiczny”

„Święty imigrant i średniowieczny realizm magiczny”.

Rozmowa z prof. Wojtkiem Jezierskim, absolwentem WH UW, który we wrześniu i październiku przebywał na naszym wydziale w celach naukowych.

Prof. W. Jezierski – historyk mediewista, pracujący na Uniwersytecie w Göteborgu, badacz kultu świętych i historii emocji z perspektywy antropologii historycznej. Opowiada o swojej drodze naukowej, projektach badawczych i o tym, jak patrzy się na polskie średniowiecze z dystansu.

 

 

– Co skłoniło Pana do zajęcia się kultem świętych?

To dobre pytanie. W dużej mierze wynikało ze współpracy z polskimi badaczami. Początkowo interesował mnie przede wszystkim kult świętego Wojciecha, nie kulty świętych ogólnie . Między 2016 a 2019 rokiem uczestniczyłem w projekcie prof. Romana Michałowskiego i prof. Grzegorza Paca – „Oryginalność i wtórność polskiej kultury politycznej i religijnej (X-XIII wiek)” . Poproszono mnie wtedy, żebym zajął się polskimi kultami świętych w porównaniu ze Skandynawią. Nie miałem początkowo dobrego pomysłu, ale pomyślałem, że święty Wojciech jest postacią niezwykłą – trochę obcą, trochę swojską – i to mnie zaciekawiło.

Z czasem zainteresowałem się fenomenem kultu świętych szerzej. Wydaje się że to zjawisko typowo średniowieczne, ale przecież w wielu kulturach na świecie istnieją tacy pośrednicy między światem ludzi i bogów. Jeśli popatrzymy tak uniwersalnie, to widzimy, że we wszystkich kulturach na świecie są takie kategorie duchów, przodków, którzy istnieją gdzieś niedaleko nas i z którymi człowiek musi negocjować swój ziemski byt i pomyślność. Bóg jest odległy, transcedentalny, nikt Go nie widział. A jak Go zobaczy, to dopiero po śmierci. A święty jest trochę pomiędzy. Święci są zatem czymś takimi immanentnymi „meta-osobami”, które jednocześnie należą do świata widzialnego i niewidzialnego. To, że oddziałują na rzeczywistość, czyni ich niezwykle interesującymi z antropologicznego punktu widzenia.

W przypadku Polski dochodzi jeszcze jeden fascynujący aspekt – nasz pierwszy patron był imigrantem. To dość wyjątkowa sytuacja w Europie. Ani w Skandynawii, ani w Europie Środkowo-Wschodniej nie ma zbyt wielu takich przypadków. Co to znaczy, że Polska ma świętego imigranta za patrona? Jaką rolę odgrywa ta „obcość” – etniczna, sakralna? To pytania, które mnie zaintrygowały.

Najpierw pisałem o kulcie świętego Wojciecha w ramach projektu prof. Michałowskiego i prof. Paca, a potem postanowiłem przygotować o tym książkę nad którą obecnie pracuję. Tak to się zaczęło.

 

– Jakie różnice i podobieństwa w kwestii kultu świętych dostrzega Pan między Polską a innymi krajami Europy?

Polska jest pod tym względem naprawdę wyjątkowa. Po pierwsze – jak wspomniałem – nasz patron jest imigrantem. Po drugie – nie mamy świętego króla. W Skandynawii wszyscy mają, w Europie Środkowej również. Nie ma na Islandii, ale Islandia jest o tyle ciekawa, że tam przez długi czas władzy królewskiej nie było w ogóle. Ta wyjątkowość Polski stanowi zagadkę. Pisało o tym wielu badaczy, m.in. prof. Pac. Ja z kolei zastanawiałem się, czy w pewnym momencie – w XII–XIII wieku – święty Wojciech nie pełnił przypadkiem funkcji „quasi- świętego króla” w Polsce. Być może przejął symbolicznie część władzy królewskiej.

To pozwala na ciekawe porównania – zarówno z innymi biskupami, jak św. Stanisławem, jak i ze świętymi władcami, np. św. Olafem w Norwegii czy św. Erykiem w Szwecji. Św. Wojciech wydaje się łączyć w sobie elementy obu tych typów świętych, biskupa męczennika i króla.

 

– Jak, Pana zdaniem, zmieniło się podejście badaczy do historii, zwłaszcza w kontekście antropologii historycznej i historii emocji?

Kiedyś antropologia historyczna mówiła  ogólnie o „historii mentalności”. To była bardzo pojemna kategoria – można było pisać trochę o wszystkim. Powstawały np. książki pod tytułem „Człowiek średniowieczny”. Takiego człowieka rzecz jasna nie było, tak jak nie ma człowieka 2025 roku. Teraz podejście jest znacznie bardziej zdyscyplinowane metodologicznie. Gdy korzystamy z antropologii, musimy jasno określić, jakie pojęcia i teorie stosujemy. Szukamy konkretnych paralel, podobieństw lub różnic – nie tylko ogólnych analogii.

Podobnie jest z historią emocji. Piętnaście, dwadzieścia lat temu był na nią wielki „boom”. Dziś już nie budzi aż takiego entuzjazmu, ale właśnie dzięki temu stała się częścią normalnego warsztatu historyka. Wiemy, jak badać emocje, mamy narzędzia i teorie. To już nie jest moda, tylko normalna, ugruntowana praktyka naukowa.

Dziś „front” badań przesuwa się w inne rejony – na przykład badacze skupiają się na relacjach między ludźmi a zwierzętami czy badania z obszaru human–nonhuman studies.

 

– Nad jakimi projektami badawczymi pracuje Pan obecnie w Göteborgu?

Teraz wróciłem do badań nad świętym Wojciechem. Niedawno zaś skończyłem dwa duże projekty.

Pierwszy to polsko-norweski projekt pod kierunkiem prof. Grzegorza Paca, dotyczący legitymizacji elit w Polsce i Norwegii między XI a XIII wiekiem. Pracowałem po stronie norweskiej ale także jako łącznik między naszymi zespołami. To było ciekawe doświadczenie – Polska i Norwegia właściwie nie są porównywane, bo w tym okresie nie miały ze sobą kontaktów. Projekt przyniósł wiele inspirujących rezultatów i publikacji.

Drugi projekt, który również zakończyłem w tym roku, dotyczył dwuznaczności gościnności w średniowieczu. Mamy bowiem wyobrażenie, że gościnność jest zazwyczaj postrzegana jako zjawisko i cecha wyłącznie pozytywne – w zasadzie nie ma kultury na świecie, która by jej nie ceniła i nie uważała się za wyjątkowo gościnną. Mit Piastowski jest tego dobrym przykładem: Piast Kołodziej zaprasza dwóch nieznajomych przybyszów na ucztę, oni zaś odwdzięczają się pomnożeniem jadła w jego chacie, ale także przekazaniem władzy nad Polską jego spadkobiercom.

Oczywiście, wielu badaczy zajmowało się wcześniej gościnnością w średniowieczu, ale trzeba pamiętać, że w tamtych czasach zwłaszcza elity często traktowały  gościnność z pewną ostrożnością. Gościnność nie jest sprawą prostą – to nie tylko kwestia zaproszenia kogoś do domu.

Razem z przyjacielem, Prof. Larsem Kjærem, napisaliśmy projekt i opublikowaliśmy z niego tom, który ukazał się w maju. Analizowaliśmy gościnność jako spektrum między otwartością a wrogością. Można kogoś zaprosić, ale nie wiadomo, jak się zachowa – może przesadzi z jedzeniem, może przyjść z nożem czy mieczem, okazać się niebezpieczny i gotów przejąć nasze domostwo,.

Gościnność jest też formą władzy – gospodarz decyduje, kogo zaprosić, gdzie kto usiądzie, co komu da lub czego odmówi. W naszych badaniach przyjrzeliśmy się średniowiecznej Europie i Azji, i choć nie była to pełna analiza porównawcza, pojawiły się bardzo interesujące wnioski.

Zajmowałem się owymi problematycznymi aspektami gościnności. Mogła być wykorzystywana jako okazja do zamachu – ludzie siedzą przy stole, piją, jest bardzo miło, a ktoś może wykorzystać ich bezbronność. Analizowałem też metafory średniowieczne – na przykład dziwne i niepokojące porównanie pójścia na bitwę do przyjęcia zaproszenia na ucztę. Dlaczego ludzie wówczas myśleli w takich kategoriach? Dziś te metafory właściwie zanikły, choć zdarzają się jakieś pozostałości– wojna wciąż bywa postrzegana jako forma agresywnej konsumpcji i pożerania wroga.

Patrzyłem też na kanibalizm w średniowieczu i jego znaczenie – spożywanie wrogów na polu walki było niekiedy traktowane jako b, przerażająca i nieludzka forma gościnności i konsumpcji. Badanie tego zjawiska było niezwykle pouczające. Brzmi to drastycznie, ale pokazuje, jak bardzo elastyczne były pojęcia dobra i przemocy w średniowiecznej wyobraźni.

 

– Jak różni się praca naukowa w Polsce i w Szwecji?

Skończyłem tutaj magisterium, a doktorat robiłem w Szwecji, więc nie do końca wiem, jak bardzo się te systemy różnią. Jednak z mojego doświadczenia, czytając prace kolegów stąd i z zagranicy, widać wyraźnie, że w Szwecji i Skandynawii w ogóle większy nacisk kładzie się na teorię i metodologię.

Bardzo mocno uczymy tego doktorantów i studentów – dbamy, aby dobrze rozumieli zarówno narzędzia teoretyczne, jak i metodologiczne służące do badania przeszłości. W moim przekonaniu historia sama w sobie nie jest zamkniętą dyscypliną naukową – to raczej bardzo szerokie pole badawcze, które wymaga przynoszenia do niego pojęć i problemów badawczych z innych dziedzin. Trzeba czasem sięgnąć po pojęcia z socjologii, antropologii, politologii czy innych dyscyplin, albo po prostu sięgnąć do literatury i wprowadzić zewnętrzne ramy analityczne. .

 

– Polecałby Pan robienie doktoratu za granicą?

Zdecydowanie tak. Podróże, zmiana otoczenia i perspektyw dobrze robią na głowę. Doktorat zrobiłem w Sztokholmie, ale potem przeniosłem się do Göteborga. Grant, który zdobyłem zaraz po obronie, wprost zakładał: „Proszę bardzo, tu są pieniądze na trzy lata badań, ale musi pan je realizować na innej uczelni”. Wtedy przeniosłem się do Göteborga i to było bardzo dobre rozwiązanie.

Część badań prowadziłem w Niemczech, pracowałem też trzy lata w Norwegii i na kilku szwedzkich uniwersytetach.

Mobilność jest bardzo rozwijająca – zarówno dla badacza, jak i dla środowisk, które go przyjmują. Wymuszone zmiany miejsca pracy – takie jak w ramach niektórych grantów – są moim zdaniem bardzo korzystne. Wywołują intelektualny ferment i pokazują nowe problemy i konteksty.

Oczywiście ma to też swoje koszty – nie każdy może tak łatwo przenosić rodzinę. Ja mam to szczęście, że moja żona również jest badaczką, więc mogliśmy przenosić się razem.

 

– Czy współpraca międzynarodowa ułatwia spojrzenie na polskie średniowiecze z innej perspektywy?

Zdecydowanie. Nie jestem częścią polskiego środowiska naukowego, więc mogę sobie pozwolić na większy dystans i odrobinę dezynwoltury. To bardzo pomaga – mogę czasem stawiać pytania, które komuś „z wewnątrz” mogłyby się wydawać zbyt prowokacyjne.

Na przykład zastanawiałem się, jak „udomawiano” świętego Wojciecha – bo przecież był obcy, czeski, a mimo to stał się polskim patronem. I nie tylko raz – kolejne pokolenia pisały jego hagiografie na nowo, wciąż na nowo czyniąc go „swoim”. Zastanawiałem się, czy i do jakiego stopnia można to porównać z procesem domestykacji zwierząt.

Inny przykład – wspólny artykuł z prof. Pawłem Żmudzkim o roli uczt w życiu elit Polski i Norwegii. Okazało się, że uczty polskich elit  przypominały hierarchiczne uczty z Polinezji, podczas gdy te w Norwegii– bardziej egalitarne – miały coś z Melanezji. W efekcie pozwoliliśmy sobie z Prof. Żmudzkim  napisać, że Chrobry był trochę jak „wódz polinezyjski” (śmiech). Gdybym pracował w Polsce, pewnie bym się dwa razy zastanowił.

Natomiast to co widzimy w Norwegii, to to że królowie są tam przedstawieni jako stosunkowo słabi. Ciągle muszą troszczyć się o to, żeby rzeczy znalazły się na ich stole – żeby jedzenie było, żeby piwo się skądś znalazło itd. Przypominają bardziej wodzów z Melanezji, gdzie wódz zawiaduje jedynie dostarczaniem towarów na ucztę, ale sam nie jest szczególnie bogaty by móc rozdawać je na lewo i prawo. Musi je pozyskać, negocjować. Jest wodzem, ale słabym – by skutecznie rządzić musi tkwić w środku wszystkich sieci i układów wspólnoty. Chrobry u Galla Anonima jest zaś takim polinezyjskim wodzem, którego dobrobyt sam się pomnaża w sposób magiczny i spływa prosto z niebios. Król zaś stać na wieczne uczty i bezbrzeżne rozdawnictwo.

 

– A jak wspomina Pan studia na Wydziale Historii?

Bardzo dobrze. Historia mi się bardzo podobała, choć początkowo nie byłem przekonany, że będę zajmował się średniowieczem. Chciałem zajmować się historią współczesną – bardzo podobały mi się zajęcia profesora Marcina Kuli i sądziłem, że będę robił PRL. Zostałem intelektualnie porwany przez Profesora Jacka Banaszkiewicza, który pokazał średniowiecze jako świat niemal realizmu magicznego. Jego seminaria i wykłady były niesamowite – źródła można było czytać jak literaturę, a może nawet trzeba było. Skupialiśmy  się na pewnych wzorach kulturowych, toposach przenoszonych między kulturami, jak badać i opowiadać strukturę opowieści.. Na trzecim roku rozpocząłem też studia z antropologii kulturowej. Nie skończyłem ich, ale to doświadczenie otworzyło mi oczy.. Krążyłem między Żurawią a Krakowskim Przedmieściem, przenosząc idee z jednej dziedziny do drugiej .Stąd może to porównywanie – Polinezja, Piastowie – różne nauki łączyły się w badaniach.

Historia jest tym sensie  dobra bo to otwarta dyscyplina, która chłonie tego typu wpływy  – socjologię, politologię – i pozwala na interesującą interdyscyplinarną dyskusję.

 

– Jakie zajęcia szczególnie Pan wspomina?

Oprócz zajęć Profesora Banaszkiewicza, to na pewno uformowały mnie te z Prof. Piotrem Majewskim – historia Czechosłowacji – były wspaniałe, choć w innym sensie. Prof. Majewski uczył nas rygoru intelektualnego, patrzył na historię z perspektywy politologii i socjologii a także historii nacjonalizmów. Trzecie ważne zajęcia to były wstępy do socjologii prowadzone przez Prof. Marcina Zarembę, gdzie czytaliśmy klasyków socjologii, jak M. Webera czy E. Goffmana, żeby poszerzyć horyzonty. Minęło już 25 lat, ale te zajęcia,  na pewno pozostawiły ślad.

 

– A co z publikacjami i językami obcymi?

To bardzo ważne –pracę magisterską pisałem po angielsku. To oczywista rada dla każdego, kto myśli o doktoracie za granicą – magisterka po angielsku po prostu otwiera drzwi. Druga rada dla myślących o doktoracie za granicą to żeby opublikować choć jeden artykuł np. z pracy magisterskiej w języku obcym, pokazać swoje badania szerszej publice..

 

– Jakie są największe atuty polskich badań historycznych?

Po pierwsze erudycja polskich mediewistów – czytają bardzo szeroko, nie tylko o Polsce, ale też Niemczech, Anglii, Francji, Europie Środkowej czy Skandynawii. Po drugie umiejętność pracy na źródłach i ich krytyka, świetna znajomość łaciny i języków nowożytnych . To  ogromny warsztat, który wyróżnia polskich historyków na świecie i czego inni mogą im zazdorścić.

 

– Ulubione wspomnienia z czasów studiów w Warszawie?

Park Kazimierzowski – gdzie prawie każdy z nas był „spisany” w parku za picie piwa. Uwielbiam też, że Uniwersytet Warszawski znajduje się w samym centrum miasta – więc codzienne bycie na Krakowskim Przedmieściu, Nowym Świecie czy w starym a potem nowym BUW-ie było wspaniałe. Nawet sala na 17 miała swój urok – miejsce spotkań, wyciszenia, choć teraz studenci nie przesiadują tam już tak długo.

 

– Jak to się stało, że Pan pozostał w środowisku akademickim?

Właściwie bardzo wcześnie miałem kontakt z badaniami naukowymi – już w wieku 4–5 lat, bo moja mama robiła doktorat na UW i zabierała mnie do laboratorium. To było naturalne środowisko. Nigdy też nie znalazłem innej, równie stymulującej intelektualnie pracy, w której na dodatek można się twórczo realizować.

 

 

Rozmawiała: Sylwia Solawa-Wrzosek